Ania




Ania 
Napisała o sobie 
"Widok z mego okna z mieszkania na dziesiątym piętrze przypomina pocztówkę: panorama miasta, w tle las i daleki zarys wzgórz. Nad wszystkim rozciąga się błękitne niebo. Kiedy byłam w szpitalu, tęskniłam za tym widokiem, marzyłam żeby wyjść na spacer, poczuć zapach łąki, wiatr na policzkach. Strasznie tego chciałam. Ale wiedziałam, że to niemożliwe. I że być może już nigdy tego nie zrobię. Nadal jeszcze gdy myślę o tym co przeszłam, do oczu napływają mi łzy. Zaczęło się zupełnie niewinnie: od zwykłego przeziębienia. Po nim złapałam jakąś infekcję i kolejną. Myślałam, że to normalne, bo wszyscy wokół kichają i kaszlą. Grasują bakterie i wirusy. Brałam antybiotyki, wychodziłam z jednej choroby i wpadałam w następne. Ciągle byłam senna, zmęczona. Nie miałam w ogóle apetytu, nie chciało mi się pić, bolały mnie nogi i głowa. Ćwiczenia na WF-ie kosztowały mnie coraz więcej wysiłku, podobnie jak lekcje gry na skrzypcach. Aż któregoś dnia nie miałam siły wstać z łóżka. Rodzice zdecydowali, że zawiozą mnie do szpitala.
W szpitalu badanie krwi robiono dwukrotnie w dwóch różnych laboratoriach, aby sprawdzić czy to nie pomyłka, gdyż nigdy wcześniej nie odnotowano takiego wyniku. Okazało się, że mam 400 tysięcy leukocytów, czyli białych ciałek krwi. Sto razy więcej , niż przewiduje norma. W końcu postawiono diagnozę: białaczka limfoblastyczna z powikłaniami genetycznymi. I nazwa była straszna, i choroba. Od razu zawieźli mnie karetką na sygnale z Suwałk do Białegostoku.  Byłam w szoku, nie wiedziałam, co się dzieje. Przecież miałam mieć właśnie kolejny egzamin ze skrzypiec, umówiłam się do kina z kumpelą. A tu nagle wszystkie moje plany przestały się liczyć. Nie docierało do mnie ciągle, co się dzieje. Czy to jakiś zły sen? Na szczęście wtedy jeszcze nie znałam całej prawdy o swoim stanie zdrowia, bo na pewno bym się załamała. Rodzice i lekarze powiedzieli mi tylko podstawowe rzeczy. Wiedziałam, że mam białaczkę, czyli raka krwi, ale nie miałam pojęcia, że trafiłam do szpitala o wiele za późno. Że choroba zniszczyła mi już nerki oraz inne organy wewnętrzne. Ale i tak czułam się potwornie przybita. Słyszałam, że białaczka to okropna choroba i wielu ludzi na nią umiera. A lekarze nie są nic w stanie na to poradzić. Leżałam w szpitalnym łóżku pokłuta igłami, wenflonami i nafaszerowana lekami, patrzyłam w sufit i myślałam, czy dam radę to wszystko przetrwać i kiedyś wrócić do domu choć na trochę. Jednej tylko myśli nie dopuszczałam do siebie: że umrę. Wiedziałam, że będę żyła, ale nie wiedziałam jaka będzie tego cena.
Po trzech tygodniach zaczęła się chemioterapia. Najkrócej mówiąc, polega ona na niszczeniu przy pomocy silnych substancji komórek nowotworowych, które ciężko we krwi odróżnić od tych zdrowych, więc niszczone są wszystkie białe ciałka krwi. Niestety przy okazji pustoszy całą resztę organizmu. Coś za coś. Pod skórę wszyto mi vascuport (aparat do którego można podłączyć igłę do chociaż jednej kroplówki). Wlewali we mnie to świństwo całymi litrami. Co się wtedy czuje? Wszystko w środku cię boli. Każdy mięsień, każda kostka. Ledwie żyjesz. Z jednej z kroplówek, pamiętam, że była ciemnoniebieskiego koloru, kilka kropel spadło na podłogę i wyżarło gumoleum na niej leżące do betonu. Podczas kolejnych cykli chemioterapii wypadły mi włosy, brwi, rzęsy, zeszły paznokcie. Nawet się nie zastanawiałam, czy mi kiedyś odrosną. Kiedy wymiotujesz przez całą dobę i wydaje ci się, że zaraz wyplujesz wszystkie wnętrzności, możesz myśleć tylko o tym. I o bólu. Cały czas myślisz tylko o chociaż chwili bez tego. Ale jednocześnie cały czas trzymasz się kurczowo życia i wierzysz, że dasz radę, że przetrwasz. Lekarze mówili, że chemia jest dla mnie jedynym ratunkiem. Ale ona nie skutkowała. Było coraz gorzej. Zrobiono kolejne badania i okazało się, że pomóc może tylko przeszczep szpiku kostnego. Był jeden problem – od kogo? Wiadomo było, że szpik może pochodzić od osoby, której kod genetyczny jest identyczny z moim. Dlatego dawcy szukano wśród rodziny. Niestety na testach medycznych odpadła mama, a potem tata. Za to niemal idealna okazała się moja młodsza siostra – Agnieszka. Aga, powiedziała mi później, że cieszy się, że może być dla mnie dawcą, bo już nie mogła patrzeć, jak ja się meczę i nie móc nic na to poradzić. Bezsilność w tej kwestii była dla niej okrutnym uczuciem. Ale ja i tak zawsze byłam wdzięczna za to, że to nie ona zachorowała, tylko ja, bo jak wiem i jak ona mi to powiedziała, na pewno by tego nie zniosła.
Szpik pobrany od Agnieszki został mi podany, lecz nadal wyglądało na to, że operacja się nie powiedzie, że będzie konieczne doszczepianie. Pojawiło się zakażenie bakteryjne, potem inne sensacje. Całkowicie straciłam pamięć i przez okres czterech tygodni rano gdy się budziłam nie wiedziałam kim jestem, gdzie jestem, ani kim są moi rodzice. Innych komplikacji było tak wiele, że nie sposób je tu wymienić. Byłam wykończona, zaczęłam mieć nawet halucynacje i doszło do stanu śmierci klinicznej. Ja to zapamiętałam inaczej –widziałam mojego zmarłego dziadka i rozmawiałam z nim. Pamiętam, że powiedziałam mu, że jeszcze nie chcę iść do niego i że nie mogłabym tego zrobić Adze. Wkrótce potem stał się cud. Szpik przyjął się! Organizm zaczął pracować. To jednak nie było zwycięstwo, tylko kolejny etap walki o życie. Czekały mnie długie miesiące szpitalnego leczenia, a potem rehabilitacja w domu. Byłam jak wrak człowieka, warzyłam 30 kilogramów, o ponad 25 mniej niż w chwili, gdy zachorowałam. Jedzenie sprawiało mi ból. Wypalony lekami układ pokarmowy nie pracował. Gdy piłam, dosłownie czułam przemieszczanie się płynu w ciele. Nie mogłam chodzić. Niemalże brakowało mi sił, żeby ruszać ręką. Minął rok, nim udało mi się obejść boisko koło mojego bloku. Zaraz potem, podczas spaceru, na prostej drodze złamałam nogę. Kiedy lekarze ją prześwietlali nie było widać kości i prześwietlenie trzeba było powtarzać na maksymalnym promieniowaniu rentgena. Dopiero po wielu miesiącach ćwiczeń, jest już dużo lepiej. Potrafię już przejść spory kawałek, wróciłam do normalnej wagi, a wyniki badań krwi mam naprawdę dobre. Ale wiem, że już nigdy nie będę mogła biegać. Nie wrócę też do gry na skrzypcach, bo to zbyt wyczerpujące. Nie mam już tak wielu przyjaciół – gdy chorowałam, opuścili mnie wszyscy. Nawet dziewczyny, z którymi byłam najbliżej, zerwały ze mną kontakt. Brakuje mi tego wszystkiego, ale cieszę się, że w ogóle żyję. Że mogę popatrzeć na las za oknem, poczytać sobie książkę, pogadać o czymkolwiek z Agą. Moja siostra mówi, że teraz jestem chyba nie do zdarcia, że mam jakąś ogromną siłę. Coś w tym jest. Po prostu strasznie chcę żyć tak jak inni ludzie. Nie mogłam wrócić do szkoły, na to byłam za słaba, więc zdecydowałam się na zajęcia w domu i udało mi się nadrobić wszystkie zaległości. Nie musiałam tego robić, ale chciałam. Zaczęłam studia pedagogiczne, aby móc pracować z tzw. trudnymi dziećmi, nie mogłam jednak podejść do ostatniej sesji ponieważ po raz kolejny mój stan zdrowia się pogorszył do tego stopnia, że znowu musiałam wrócić do szpitala do Białegostoku. Nie ukończyłam nauki na tej uczelni, ale gdy tylko mogłam, a było to po roku czasu, poszłam na drugą, gdzie kierunek był podobny do poprzedniego i tą drogę już pokonałam. Aby móc pracować z dziećmi podjęłam się również studiów na kierunku terapii zajęciowej. Uważam tego typu terapię za bardzo dobrą zarówno podczas leczenia jak i w ramach rehabilitacji. Ja również nauczyłam się wykonywania różnego typu robótek ręcznych podczas długich pobytów w szpitalu. Ja nauczyłam się ich sama, przyglądając się zdjęciom gotowych już prac w gazetach i  wiem z własnego doświadczenia jak dobrze potrafią na nas wpływać tego typu zajęcia, zwłaszcza, gdy czas płynie tak powoli jak przy czekaniu na coś… Wiem jednak, że dużo łatwiej byłoby różne zajęcia poznać, gdyby ktoś (taki jak terapeuta zajęciowy) nam pokazał jak się je wykonuje. Chcę pracować z dziećmi, pomagać im. To moje marzenie. Wiem, że mi się uda. Jestem tego pewna. Dlaczego? Po prostu przestałam się bać wyzwań, przestałam się bać w ogóle. Nie czuję strachu. Zostawiłam go w szpitalu razem z cierpieniem."



Adres:
 
Stowarzyszenie "Spełniona Nadzieja"
16-400 Suwałki
ul. Mickiewicza 1
KRS:0000093850
Nr konta bankowego
 
Wszelkie darowizny pieniężne prosimy wpłacać na konto:
53 1090 2776 0000 0006 8600 0611
Bank Zachodni WBK S.A. z siedzibą we Wrocławiu Oddział w Suwałkach.
Jeżeli zostanie wskazane imię podopiecznego przy wpłacie, środki zostaną przekazane na jego subkonto.
 
 
Dzisiaj stronę odwiedziło już 5 odwiedzający (6 wejścia) tutaj!
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja